No i mamy winowajcę. Problemom, z którymi boryka się Julek winien jest Staphylococcus aureus. Czyli gronkowiec. Czyli bakteria. Nawet 3-letnie dziecko wie, że bakterie są tak małe, że ich nie widać. I że nie widać, kiedy przechodzą z jednego miejsca na inne…
Ale od początku:
Julek miał wysypkę na buzi. I to od dawna. Ale, że intensywna terapia zajmuje się ratowaniem życia, a nie wysypkami, to się nasłuchałam, że to pewnie uczulenie na proszek, w którym pierzemy ubranka, albo że to pewnie coś w moim mleku, albo skaza białkowa, albo „niechże mu mama kupi w aptece jakąś maść”. Pewnego dnia buzia dziecka była już tak czerwona i swędząca, że rączki dziecka przypięto pasami do łóżeczka, żeby się nie drapało (!). W końcu zawezwano doktora dermatologa, który orzekł, że to gronkowiec złocisty (czyli jednak nie reakcja na masło zjadane przez mamę na śniadanie…).
Rozpoczęto leczenie maścią z antybiotykiem. No ale Staphylococcus jest sprytny. I kiedy nikt nie patrzył, przeszedł w okolicę wejścia Broviaca i zakaził cewnik (czyli port do podawania kroplówek). Zakażenie cewnika zakwalifikowało Juleczka do dwóch kolejnych zabiegów chirurgicznych: usunięcia portu i wszczepienia nowego (to dopiero przed nami, kiedy już zakażona rana się zagoi). Spowodowało ogólne pogorszenie stanu zdrowia i wydłużyło naszą warszawską przygodę o kolejne tygodnie.
Jaki z tego wniosek? Nie należy ignorować wysypki.