Wyjechać na weekend i nie przeżyć zawału serca.
To byłaby dopiero nuda.
Nie z Julkiem takie numery.
Tym razem pękł nam ssak.
Ssak to takie piekielnie głośne medyczne urządzenie do oczyszczania dróg oddechowych, niezbędne pacjentom z rurką tracheostomijną (bo rurka, w przeciwieństwie do naturalnych dróg oddechowych, nie jest umięśniona ani unerwiona, dlatego sama nie radzi sobie z gromadzącą się w niej wydzieliną). Ssak towarzyszy Julkowi zawsze i wszędzie, nawet bardziej niż respirator, bo ten od biedy można zastąpić wentylacją ręczną za pomocą ambu. Ssaka natomiast nie. Mamy więc zapasowy. Ale w domu. A tymczasem wyjechaliśmy do innego województwa, ssak upadł na betonową podłogę, pękł. I zong.
Tata nie stracił zimnej krwii i czym prędzej skoczył do marketu budowlanego po taśmę turbo-klejącą.
Mama straciła zimna krew. Wykonała kilka telefonów i dzięki Zdejmij Klątwę. Polska Fundacja CCHS zdobyła namiar na ssak zastępczy.
Na szczęście zadziałał i plan A i plan B.
Dziecko ma się dobrze.
Poza tym, że strasznie nie lubi, kiedy ktoś majsteuje przy jego maszynach. Oj, jak on nie lubi, kiedy Pani doktor zmienia ustawienia, kiedy wymieniamy rurki, kiedy sklejamy popękany pojemnik. Popada w szał! Jakiś czas temu mnie to dziwiło, teraz już nie: toż to jego życie. Te maszyny warunkują jego oddech, sprawiają że czuję się dobrze.
Reszta weekendu minęła zupełnie spokojnie.
Wracamy do domu, po drodze zahaczając o lokal wyborczy, mając nadzieję na zmianę.